wtorek, 7 maja 2013

Quo Vadis, Głęboka Purpuro?



Lista utworów: 

1. A Simple Song 
2. Weirdistan 
3. Out of Hand 
4. Hell to Pay 
5. Body Line 
6. Above and Beyond 
7. Blood from a Stone 
8. Uncommon Man 
9. Après Vous 
10. All the Time in the World 
11. Vincent Price 
12. It'll Be Me (bonus track)






Jest czwartek 26 kwietnia 2013 ok. godziny 15:30. Przyjeżdża pod mój dom listonosz z paczką wysyłkową, a w tej paczce – zamówiona kilka tygodni wcześniej najnowsza płyta zespołu Deep Purple zatytułowana Now What?. Płyta na którą czekałem (nie tylko ja) 8 lat. Zbyt długo. Tym bardziej, że poprzednia płyta Rapture Of The Deep nie powaliła mnie na kolana. To już Bananas o wiele bardziej ciekawy, pomimo odejścia z zespołu jeszcze wtedy żyjącego Jona Lorda, i zastąpienia przez niego Dona Airaya. O tym za chwilę.

Ten sam dzień godzina wieczorna. Odpakowuję płytę, wkładam do odtwarzacza. Ręce mi troszkę drżą. Mam pewne obawy jak to wszystko im wyszło. Nakładam słuchawki i …. słucham. Pierwszy utwór A Simple Song. Gillan zaczyna śpiewać: Time it does not matter…Ja już czuję, że to będzie piękna płyta. Oj, lubię takie początki: spokojne i liryczne zaśpiewy które potem przechodzą w mocne uderzenie. Mamy tu wszystko, co jest najdoskonalszą stroną Deep Purple, czyli mocna gitara, silny, śpiew, znakomita, zabójcza wręcz sekcja rytmiczna i hałaśliwe organy Hammonda, co jak się potem okaże domeną płyty. Trzeba przyznać, że Don Airey się bardzo wyrobił w swej grze. Nie jest Jonem Lordem, ale sobą. Kurczę! Jest dobrze! Jedziemy dalej! Utwór numer dwa to Weirdistan przenosi nas w lata 70, dominuje tutaj odjechana partia organów Airaya! No, naprawdę szacun, Don! 

Jak się potem okaże im dalej w las tym coraz lepiej, czego przykładem jest utwór numer trzy zatytułowany Out Of Hand z charakterystycznym, orientalnym riffem, bardzo ciekawą wstawką klawiszową (znowu klawisze!), która do złudzenia przypomina intro do…The Show Must Go On mojej ukochanej grupy Queen (nawet sobie nie wyobrażacie jak mi się morda śmiała, gdy pierwszy raz słuchałem wstępu do tego utworu) i znakomitym, bardzo przebojowym śpiewem Iana Gillana. Dalej mamy Hell To Pay – gdy usłyszałem go po raz pierwszy na dwa miesiące przed premierą stwierdziłem, że to klasyczny i dobry utwór Deep Purple. Teraz twierdzę, ze to REWELACJA i genialne zaśpiewy wszystkich członków zespołu. Chcecie się troszkę pobujać? A proszę bardzo! Przy Body Line można śmiało to robić. Above And Beyond (utwór numer sześć) oraz Uncommon Man (osiem) przenosi nas w rejony … rocka progresywnego spod znaku choćby Emmerson Lake And Palmer, ale nie tylko, bowiem Uncommon Man ma w sobie coś z … Bijou grupy Queen (ach, ten Queen'owy fanatyzm), a mianowicie solówka Morse’a. Prześliczna z resztą. 

To nie koniec niespodzianek – Blood from a Stone to ukłon w stronę zespołu The Doors i utworu Riders On The Storm. Niby to jazz, niby blues, ale … coś fantastycznego! No, nie mogę! Dawno nie słyszałem tak zróżnicowanego i tak znakomitego materiału Purpurowych. Apres Vous to ciekawa improwizacja muzyków Deep Purple. No i teraz mamy przedostatni utwór, za który bym tych znakomitych muzyków gołymi łapami udusił – All The Time In The Word. Balladka, którą także usłyszałem wraz Hell To Pay na dwa miesiące przed premierą płyty. Niby się zapętla i wpada w ucho, ale … kurde! CO TO JEST? Psuje cały klimat płyty i to nie tylko moje zdanie, ale także i Mistrza Kaczkowskiego (już od lutego zna album na pamięć!) i wielu innych. Dochodzimy do finału płyty - Vincent Price. Przy pierwszym odsłuchu albumu był to mój faworyt i od razu nasunęła mi się myśl, że ś.p. Tomasz Beksiński byłby bardzo zadowolony tematyką i klimatem utworu – HORRORY I WAMPIRY to przeciek był jego konik. Jak dla mnie największe zaskoczenie. 

Tym utworem kończymy płytę. Na wydaniach poszerzonych jest także bonus – It’ll be Me, czyli stary rock’n’rollowy numer śpiewany kiedyś między innymi przez Cliffa Richarda i The Shadows czy parę lat temu przez Toma Jonesa. Fajnie się słucha tego w wykonaniu Purpurowych, ale czy wnosi wiele do albumu?. Raczej nie.






Album brzmi wyjątkowo świeżo, ale też i klasycznie, i pomysłowo, współcześnie i fantastycznie. Kiedy dzieliłem się z tymi jakże pozytywnymi wrażeniami o płycie z moimi znajomymi, ci kręcili troszkę noskami, że płyta dobra, ale za bardzo trąci myszką. Ok. Są i będą osoby, którym się ta płyta nie spodoba, bo wolą „czasy lordowskie” i klasyki spod znaku In Rock czy Machine Head. To są klasyki, owszem, już nimi pozostaną i wielki szacun. Jednakże muzycy nie mogą stać w miejscu, ale iść do przodu. Moim zdaniem obrali bardzo dobrą i ciekawą drogę. Bardzo zróżnicowany materiał, a przy tym wszystkim pozostają sobą. I to jest w nich najpiękniejsze – siła, moc i potęga! Nie ma już Lorda, ale jest Airey. No, właśnie! Często go tutaj przytaczałem, bowiem zachwycił mnie bardzo. Zauważcie, że na żadnej z dwóch poprzednich płyt (Bananas i Rapture Of The Deep) nie czarował taką mnogością brzmień i harmonii. Pokazał, że potrafi odpowiedni użyć swych klawiszy. Z resztą – Airey to też już jest marka muzyczna. Może nie taka jak Lord, ale zasługuje na ogromny szacunek. A Jon Lord? Na zawsze pozostanie w naszych sercach. Co ciekawe album, którego gorąco polecam, jest w całości dedykowany zmarłemu rok temu muzykowi.





BARTAS.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Zły Facet







1. Let's Turn It On
2. Made In Heaven
3. I Was Born To Love You
4. Foolin' Around
5. Your Kind Of Lover
6. Mr. Bad Guy
7. Man Made Paradise
8. There Must Be More To Life Than This
9. Living On My Own
10. My Love Is Dangerous
11. Love Me Like There's No Tomorrow





Freddie Mercury był artystą niezwykle wszestronnym muzycznie. Obojętnie w jakim stylu tworzył zawsze było idealnie dopracowane, oryginalne, rzadko kiedy kiczowate, za to zrobione z wielkim rozmachem i z wielką klasą. Tak też było w przypadku jego pierwszego solowego albumu zatytułowanego Mr Bad Guy, który tak naprawdę miał się nazywać Made In Heaven, jednakże Artysta postanowił zmienić tytuł na parę dni przed premierą. I chyba postąpił słusznie. Dlaczego? O tym za chwilę.

Nie można jednak zapomnieć o tym, że wokalista i frontman legendarnej grupy Queen karierę solową zaczął już we wczesnych latach siedemdziesiątych – konkretnie od singla Going Back/I Can Hear Music wydanego pod szyldem Larry Lurrex. Koledzy z zespołu Queen od dawna już namawiali Freddiego, by ten wydał płytę solową. Roger miał już na koncie album „Fun In Space”, Brian także „Star Fleet”. Freddie postanowił pójść w ich ślady. Wykorzystując przerwę w działalności Queen Mercury nagrał plytę solową, która ukazała się 29 kwietnia 1985 roku.

Oto, co powiedział Freddie o swym albumie:

"W ten album włożyłem całe serce i duszę. Jest znacznie bardziej rytmiczny niż muzyka Queen, ale znalazło się na nim także kilka wzruszających - jak sądzę - ballad. Wszystkie piosenki traktują o miłości, mają wiele wspólnego ze smutkiem i bólem. Jednocześnie są dość trywialne i żartobliwe - takie jak moja natura. Od dość dawna nosiłem się z zamiarem nagrania solowego albumu, koledzy z zespołu bardzo zachęcali mnie do tego. Chciałem, aby był możliwie maksymalnie różnorodny stylistycznie - aby znalazło się na nim miejsce i dla piosenek w stylu reggae, i dla takich, które oparte są na potężnym brzmieniu orkiestry symfonicznej".

Jest to album, który muzycznie nie ma nic wspólnego z muzyką Queen, choć gdyby się uprzeć to płyta stylistycznie zbliżona jest do Queen’owego „Hot Space”. Jest to album zdecydowanie popowy, a czasem nawet dyskotekowy. Jednakże to pop i disco z najwyższej półki i fantastycznie wykonany. Freddie nie tworzył byle czego, nawet jeśli nie było to rockowej. Śpiewa tu bardzo wysoko i czysto, czego przykładem jest otwierający Let’s Turn It On, Living On My Own (utworowi towarzyszył teledysk nakręcony w jego domu w Monachium w 39 urodziny artysty) czy I Was Born To Love You. Freddie potrafił fanów nieźle zaskoczyć. W utworze tytułowym zaszalał z orkiestrą (czyżby przedsmak tego, co miało się wydarzyć dwa lata później? – spotkanie dwóch światów czyli opery i rocka?) Jest też reggae - My Love Is Dangerous. Man Made Paradise miał się znaleźć na Queen’owym The Works, ale nie trafił.

Freddie był typem macho, ale tylko na scenie. W głębi duszy był bardzo wrażliwy i romantyczny. Nie byłby chyba sobą, gdyby nie napisał na ten album pięknych ballad, takich jak refleksyjne Made In Heaven, There Must Be More To Life Than This (istniej też wersja, gdzie Freddie śpiewa ten utwór z Michaelem Jacksonem). Your Kind Of Lover i finałowe Love Me Like There’s No Tomorrow.

Wyjaśnię może dlaczego dobrze się stało, że Freddie postanowił zmienić tytuł płyty z „Made In Heaven” na Mr Bad Guy. W dziesięć lat po wydaniu tej płyty i cztery lata po śmierci Freddiego Brian, Roger i John wzięli na warsztat podstawowe ślady Made In Heaven i I Was Born To Love You i po dograniu swoich partii i zmianie aranżacji zamieścili je na ostatniej płycie Queen – właśnie Made In Heaven, gdzie utwory te nabrały zupełnie innego znaczenia – bardziej dramatycznego i przejmującego.


Na albumie umieszczono dedykację: "Specjalne podziękowania dla Briana, Rogera i Johna za nie wtrącanie się. Specjalne podziękowania dla Mary Austin, Barbary Valentin za wielkie cyce i złe prowadzenie się, Winnie za wikt i opierunek. Ten album dedykuję mojemu kotu Jerry'emu – także Tomowi, Oscarowi i Tiffany'emu i wszystkim miłośnikom kotów we wszechświecie – chrzanić pozostałych". Hehe! CAŁY FREDDIE :)



BARTAS.

sobota, 23 marca 2013

Dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz ...



Dokładnie czterdzieści lat temu powstało jedno z najważniejszych arcydzieł w historii muzyki rockowej. Album, który nie tylko zmienił na zawsze pozycję Pink Floyd, ale stał się punktem odniesienia, wzorcem i prawdziwym muzycznym absolutem. O jakim albumie mowa? Oczywiście o The Dark Side Of The Moon. Postanowiłem poświęcić tej płycie kilka chwil tutaj, na tym moim blogu. 

Może na samym początku troszkę historii o tym niezwykłym arcydziele zespołu Pink Floyd. 

Album został wydany w marcu roku 1973, jednakże tak po prawdzie to cała historia z tym niesamowitym dziełem rozpoczęła się już pod koniec 1971 roku. Wspomina Nick Mason: Rozmowa, z której narodził się pomysł The Dark Side Of The Moon odbyła się podczas grupowego spotkania przy kuchennym stole w moim domu przy St. Augustine Road w lodyńskim Camden. Były to okoliczności dość niezwykłe, ponieważ widywaliśmy się przecież niemal każdego dnia w studiu czy na trasie, uznaliśmy jednak, że potrzebujemy zmiany otoczenia, dzięki czemu będziemy mogli się lepiej skoncentrować na przygotowywaniu nowych utworów.

Wówczas muzycy mieli niewiele materiału. Jedynie zarysy, które miały stać się punktem wyjścia. Roger Waters miał już pomysł na Time, myślał o riffie nad Money. Brał oczywiście pod uwagę propozycje pozostałej trójki zespołu. Istniała także fortepianowa impresja, jaką muzycy kilka lat wcześniej zaproponowali Michaelangelo Antoniemu podczas pracy nad muzyką do filmu Zabrskie Point. Nie zostałą wtedy wykorzystana. Ostatecznie zmieniła się w Us And Them

Podczas spotkania u w domu Masona narodził się pomysł, by stworzyć koncept album. Wspomina dalej: Przygotowywaliśmy listę życiowych utrudnień i stresów charakterystycznych dla tamtego okresu. Napięte terminy, życie w drodze, strach przed lataniem, pęd ku bogactwu, strach przed śmiercią, problemy z zachowaniem równowagi psychicznej przeradzające się w szaleństwo. Pierwotna wersja nowego dzieła narodziła się w ciągu kilku tygodni. Już na przełomie stycznia i lutego zaczęła prezentować utwór publiczności podczas brytyjskiej trasy. Album wówczas miał roboczą nazwę – Dark Side Of The Moon-A Piece For Assorted Lunatics. 

Chociaż nad Ciemną Stroną Księżyca pracowali wszyscy członkowie zespołu, nie ma wątpliwości kto był motorem napędowym przedsięwzięcia. Roger Waters, choć wtedy jeszcze nie despotyczny. Tamten czas wspomina David Gilmour: Roger zasuwał do późnych godzin nocnych. Kiedy my wyjeżdżaliśmy już do domów na kolację, on w dalszym ciągu kombinował ze strukturą całości i pisał teksty. Nadal to doceniam. Wykonał świetną robotę…

Floydzi zaczęli rejestracje nowego albumu w czerwcu roku 1972. Nagrano wówczas Us And Them, Money, Time i The Great Gig In The Sky. Resztę zespół dograł w październiku. Pierwszy miks został dokonany przez Alana Parsonsa jeszcze w 1972. Jednakże brakowało brakowało tutaj kilku najważniejszych elementów. Nie było intra płyty, czyli Sapek To Me. Nie było też żeńskiej wokalizy Clare Torry, ani też tych słynnych wypowiedzi ludzi, którzy przewijają się przez całą płytę. To wszystko dodano dopiero na dwa miesiące przed wydaniem płyty, czyli w styczniu 1973 podczas ostatniej sesji w Abeby Road. Dopiero wtedy pojawił się pomysł dodania do nagrań wypowiedzi różnych przypadkowych osób. Wspomina to Roger Waters: Przygotowałem na kartkach serię około dwudziestu pytań, od bardziej ogólnych w rodzaju: „co oznaczają dla Ciebie słowa Ciemna Strona Księżyca?” do odnoszących się do każdego wprost jak: „kiedy ostatni raz zachowywałeś się gwałtownie?”, a następnie: „Czy uważasz, że miałeś powody?”. Poprosiliśmy ludzi, by weszli do pustego studia, spojrzeli na pierwsze pytanie, odpowiedzieli, przeszli do następnego, odpowiedzieli i tak do końca. Pokazaliśmy te pytania wszystkim, którzy kręcili się w pobliżu, od Paula McCartneya po Jerry’ego Driscolla - portiera w studiu Abbey Road. Mason uzupełnia: W ten sposób udało się wprowadzić do studia odrobinę szaleństwa. W trakcie tej zwariowanej sesji okazało się, iż znacznie spięci w takiej sytuacji byli profesjonalni muzycy, niż amatorzy, którzy z chęcią odpowiadali na zadawane pytania. 

Album ujrzał światło dzienne 24 marca 1973 roku. Bardzo szybko odnosząc sukces, na jaki wcześniej zespół nie mógł sobie pozwolić. Ważną częścią była okładka płyty. Wspomina jej twórca Storm Thorgerson: Sam pomysł został zaczerpnięty z podręcznika fizyki, którym zilustrowano przejście światła przez pryzmat. Takie ilustracje są zazwyczaj bardzo podobne, przedstawiają prawa natury, a nie są artystyczną kreacją. Projekt okładki The Dark Side Of The Moon, bardzo prosty, był rozwinięciem pomysłu, który wcześniej stworzyliśmy jako logo nowej firmy, powstałej w ramach wytwórni Charisma i nazywającej się Clearlight. Został jednak odrzucony(…)To Rick zasugerował, że powinniśmy zrobić coś przejrzystego, eleganckiego i graficznego, nie fotograficznego – żadne symboliczne zdjęcie. I miało to związek z ich koncertami, które były słynne z powodu oświetlenia, a także z ambicją i szaleństwem, tematami, które Roger poruszał w tekstach. Stąd więc pryzmat, trójkąt i piramidy. Agencja Hipgnosis przygotowała też plakaty, dołączone do oryginalnego wydania winylowego. 


Przejdźmy może do samych utworów:

Odpalamy płytę. Słychać bicie serca, brzdęk monet i dziwne głosy:

I've been mad for fucking years, absolutely years. I've been over the edge for yonks. Been working with bands so long, I think.

I've always been mad, I know I've been mad, like the most of us are. It's very hard to explain why you're mad, even if you're not mad.


To utwór Speak To Me. Niby autorstwa Nicka Masona, ale tak naprawdę pomysłodawcą jest Roger Waters. Mason wspomina: Otwierający całość odgłos bicia serca próbowaliśmy początkowo zaczerpnąć ze szpitalnych prawdziwego pulsu, wszystkie wydawały się raczej przygnębiające. Zdecydowaliśmy się więc wykorzystać możliwości tkwiące w instrumentach muzycznych. Bicie serca uzyskaliśmy uderzając owiniętą miękkim filcem pałką w bęben basowy. Tytuł utworu wziął się od Chrisa Adamsona, który w tamtych czasach był szefem tras koncertowych Pink Floyd. Ten głos na początku płyty należy do niego. Waters: Wykorzystałem więc jego słowa i użyłem jego powiedzonka jako tytułu. Chris Adamsom zwykł mawiać: „mów do mnie!” kiedy chciał, by mu wyjaśniono, co ma w danej chwili robić. Takie jest źródło tytułu „Speak To Me”. No, dobrze. Na końcu słyszymy krzyki i utwór przechodzi w następny…




Breathe lub też Breathe (In The Air). Na niektórych wydaniach pojawia się jako jeden utwór połączony wraz ze Speak To Me, a na innych jako osoby lecz kontynuujący. Motyw ten pojawia się dwukrotnie – powraca w finale Time. Opowiada Nick Mason: Stanowi realizację naszego pomysłu wykorzystania tej samej melodii w dwóch różnych utworach – albo ściślej mówiąc, wstawienia dwóch zupełnie różnych fragmentów (On The Run i Time) pomiędzy zwrotki innego utworu. Teskt napisał Waters, a zaśpiewał David Gilmour Gitarzysta ozdobił też nagranie piękną partią na gitarze Pedal Steel. Wers Uciekaj, Króliku, uciekaj! Jest nawiązaniem do książki Johna Updike’a o tym samym tytule i jest swoista przestrogą przed bezsensowną pogonią za rzeczami materialnymi. Autor tekstu tłumaczy: „Oddychaj, oddychaj powietrzem! Nie bój się troszczyć..” – łatwo zaatakować te słowa jako dziecinne, niedojrzałe, marzycielskie bzdury, ale można w nich też ujrzeć proste napomnienie, by być tu i teraz, przeżywać swoje życie, co nie jest wcale takie łatwe bez czyjeś pomocy. 


On The Run – znów słychać ludzkie odgłosy: 

"...have your passports ready....Rome..."  
"Live for today, gone tomorrow, that's me, HaHaHaaaaaa!" 

Proszę przygotować paszporty. Rrzym.  
 Dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz. To ja! HaHaHaaaa! 

Waters: W tym okresie bałem się wszystkiego! I o to właśnie chodzi w „On The Run”. Przeraźliwie bałem się wsiadać do samolotów, wybierania się gdziekolwiek i robienia czegokolwiek. 

Gilmour: Dostaliśmy nowy syntezator, walizkowy, model EMS-i, który miał na pokrywie sekwencer. Bawiłem się nim i powstał dźwięk, który usłyszał Roger i stworzył wokół niego całość.


Time – słynne zegary producent Alan Parsons nagrał każdy osobno jako materiał do testu dźwięku kwadrofonicznego, w której to wersji miksował album. Wspomina David Gilmour:  Większość efektów dźwiękowych robiliśmy sami, ale nie wszystkie. Seria dzwoniących zegarów to dzieło Alana Parsonsa. Nagrał to w sklepie z antycznymi zegarami. Powiedział – „zrobiłem coś takiego!” A my: „Mamy numer Time! Dawaj to!” I skopiowaliśmy to jeden do jednego.


The Great Gig In The Sky – legendarną wokalizę zaledwie 22-letniej wówczas Clare Torry dograno w ostatniej chwili. Początkowo wypełniały go cytaty z Biblii, czy rozmowy amerykańskich kosmonautów. Panna Clara nie bardzo chciała przystać na propozycję. Nie była fanką zespołu i miała kupiony bilet na koncert Chucka Berry’ego. David Gilmour: Była wokalistką sesyjną. Alan Parsons nagrywał z nią coś chwilę wcześniej. Jak szukaliśmy fajnego głosu do tego utworu podsunął ją. Spróbowaliśmy. Była świetna! Nie pamiętam ile wersji już nagraliśmy. Zachęcaliśmy ją, by krzyczała, wrzeszczała, śpiewała głośno i cicho. A potem zmiksowaliśmy ostateczną wokalizę z nie pamiętam już ilu ścieżek. Wyszło super! Z niecałych TRZECH ŚCIEŻEK, Panie Gilmour! W połowie trzeciej Clara stwierdziła, że i tak lepiej już nie będzie. I wyszła! 






Money – demo tego słynnego singlowego przeboju i większość otwierających go efektów dźwiękowych Roger Waters nagrał w prostym studiu we własnym ogrodzie. Zabrał nawet w tym celu żonie jej ulubioną metalową miskę, do której wrzucał następnie przez kilka godzin monety. Oto, co mówi sam autor: Pracowaliśmy nad nową płytą gdzieś od tygodnia, nie pamiętam już szczegółów. I wtedy pomyślałem: „zróbmy większą całość” Pomysły, które już miałem można przecież połączyć tematycznie w opowieść o życiu rock’n’rollowca.




Us And Them – najstarszy pomysł, jaki doczekał się realizacji na albumie. David Gilmour: Rick napisał, jak sądzę, tę muzykę w 1969 roku – w każdym razie dużo wcześniej – i chcieliśmy ją wykorzystać w filmie „Zabriskie Point” w sekwencji zamieszek w kampusie Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Uzupełnia kolegę Mason: Jest takie powiedzenie, że „muzyka to przestrzeń między nutami” i kompozycja Ricka potwierdza to w niezłym stylu. A co na to sam kompozytor? To wszystko powstało wcześniej, ale kiedy weszliśmy do studia potrzebowaliśmy refrenu. Dodałem więc trzy akordy. Z utworów, które napisałem razem z Rogerem, ten jest moim ulubionym. O czym tekst? Pierwsza zwrotka o pójściu na wojnę i o tym, że na froncie żołnierze nie mają zbyt dużej możliwości komunikowania się, bowiem ktoś inny zdecydował za nich, że nie powinni. Druga dotyczy swobód obywatelskich, rasizmu i uprzedzeń a, ostatnia opowiada o spotkaniu starego człowieka na ulicy i nieudzielaniu mu pomocy, w konsekwencji czego starzec umiera. 

Any Colour You Like – instrumentalny przerywnik, pełniący rolę łącznika powiędzy Us And Them a Brain Damage. Jest to wynik improwizacji. Waters jako jedyny nie widnieje tutaj jako autor. Jest prawdopodobnie pomysłodawcą tytułu utworu. David Gilmour podtrzymuje, że tytuł wziął się od powiedzonka Chrisa Adamsona, który z kolei zaczerpnął od Henry’ego Forda. Ten miał w zwyczaju mawiać, że produkowany przez jego fabrykę słynny model T, można kupić w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że jest to kolor czarny. 

Brain Damage – zalążek całego albumu, na początku miał nazywać się The Dark Side Of The Moon, powstał już w 1971 roku i … miał nawet znaleźć się na płycie Meddle, jednakże autor Roger Waters zmienił zdanie i zdecydował się umieścić na tym albumie. Przejął tutaj obowiązek głównego wokalisty. Oto on sam: Ten utwór odnosi się oczywiście do Syda. Jest tendencja do tego, by zabraniać chodzenia ludziom po trawniku. Coś jest w tym tekście. Mówi o tym, że ktoś sieje trawę, a później nie pozwala, aby ktokolwiek się nią cieszył. Na zasadzie: „zróbmy piękny trawnik i nie pozwólmy nikomu ani po nim chodzić, ani grać”. Ta potrzeba chodzenia po trawniku doprowadza do szaleństwa. Jest coś w tym złego. Jest taki plac pomiędzy kaplicą King’s College i rzeką Cam w Cambridge. Nie wiem dlaczego, ale to był właśnie trawnik, o którym myślałem, pisząc te słowa



Eclipse – finał płyty i znów Roger na wokalu. Nick Mason wspomina: Ten utwór ogromnie zyskał licznych wykonaniach koncertowych, jeszcze przed rozpoczęciem sesji nagraniowej. Pierwsze wersje pozbawione były dynamiki i charakteru, ale dzięki stopniowemu dopracowaniu na żywo kompozycja doczekała się nowego, majestatycznego wymiaru, który podniósł ją do rangi wielkiego finału. Ten finał to swoiste podsumowanie wszystkiego, co jest na tej płycie – „I wszystko, co pod Słońcem istnieje w harmonii, ale Słońce zaćmił Księżyc”. Waters wyjaśnia znaczenie tego wersu: To nie oznacza, ze Słońce nie może świecić. Spacerując lepiej iść w stronę Światała, niż zanurzać się w mrok.  Jedną z zagadek albumu jest pojawienie się w ostatnich sekundach płyty niezidentyfikowanych dźwięków, trwających zaledwie krótką chwilę. Brzmi to jak muzyka, lecz niewielkie natężenie dźwięku nie pozwala bliżej go określić. 

Według jednej z hipotez, dźwięki zostały nagrane przypadkowo i mogły przedostać się z sąsiedniego studia przez uchylone drzwi. Według przypuszczeń miałaby to być orkiestrowa wersja utworu Ticket to Ride zespołu The Beatles. Znając jednak dokładność muzyków i producentów Pink Floyd, takie wyjaśnienie wydaje się mało prawdopodobne.

Płyta The Dark Side of the Moon spędziła bez przerwy 741 tygodni (14 lat) na amerykańskiej liście Billboard 200, dłużej niż jakikolwiek album w historii fonografii. W 2003 album został sklasyfikowany na 43. miejscu listy 500 albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone.




BARTAS.



piątek, 8 marca 2013

Nic nie jest białym lub czarnym...






Ósmy dzień marca to przede wszystkim Dzień Kobiet, ale dla fanów zespołu Queen to także święto, bowiem 8 marca 1974 roku ukazał się na rynku muzycznym album, który zapisał się w dyskografii Królowej jako Arcydzieło ... niedoceniane. Pierwsza płyta (bardzo dobra z resztą ze świetnym "otwieraczem" - "Keep Yourself Alive" pięciokrotnie odrzuconym przez stacje radiowe) została odebrana przeciętnie. Druga natomiast lepiej, ale wciąż nie był to dla zespołu skutek zadowalający. Jak dla mnie płyta bardzo istotna, zajmująca wysokie trzecie miejsce po ukochanej Innuendo i bardzo wysoko cenionej Nocy w Operze. Składa się ona z 11 utworów i podziału na Stronę Białą oraz Stronę Czarną (zamiast A i B). Odpowiadały im zdjęcia muzyków zespołu umieszczone na okładce (ubranych całkowicie na czarno lub na biało).

Najpierw strona Biała. Warto na samym początku wspomnieć, że cała ta strona z wyjątkiem jednej piosenki napisana jest przez gitarzystę Briana Maya.

Płytę otwiera ponad minutowy utwór instrumentalny pt Procession. Niesamowite intro w wykonaniu Briana Maya. Przypomina uroczystość kościelną lub obchody jubileuszowe Królowej. Po czym przechodzi w utwór Father To Son również napisany przez Briana, jednakże z niezwykłą lekkością śpiewany przez Freddiego. Takich utworów nie powstydziłby się nawet w tamtych czasach zespół King Crimson. Z początku spokojny, później zmieniający się w rockowy pazur, jednakże w umiarkowanym tempie. Najpiękniejszy ze strony białej White Queen (As It Began). Zamknijcie oczy, posłuchajcie gitary akustycznej na samym początku i wokalu Freddiego - słychać jak bardzo wczuwa się w tekst utworu. Someday, One Day debiut wokalny Briana w Queen. Na pierwszej płycie nie słyszeliśmy go w roli wokalisty to słyszymy na drugiej. Widać, że rozwijał się wokalnie, bo jego głos jest jakby troszkę niepewny, drżący. Utwór ciekawy. Płytę czarną kończymy już tym razem nie utworem Briana, a ... Rogera Taylora. Looser In The End. Nie tylko utwór napisał, ale też zaśpiewał. Jednakże w przeciwieństwie do kolegi Briana to nie jego debiut wokalny. Perkusista już na pierwszej płycie zaskoczył, bardzo szybkim, chwytliwym rock'n'rollowym numerem zatytułowanym Modern Times Rock'n'Roll.  Looser In The End to kompozycja równie udana w jego wykonaniu. Warto zwrócić uwagę na wejście perkusji w tym utworze. Roger wypracował sobie już wtedy bardzo ciekawy styl. Świetne nastrojone bębny, werbel. Tym utworem własnie kończymy tzw Białą Stronę Płyty

Zatem przewracamy na Czarną Stronę. Tutaj dominuje już tylko Freddie Mercury, który z utworu na utwór coraz bardziej zaskakuje świetnymi pomysłami. Pomimo, iż to strona czarna to muzycznie absolutnie nie wywołuje żadnego ciemnego, złego i mrocznego charakteru. Zaczyna się utworem Ogre Battle. Jeśli ktoś po raz pierwszy słucha utworu niech się nie przerazi początkiem - ani płyta się w odtwarzaczu nie zacina, ani też taśma kasety magnetofonowej (a używa ktoś jeszcze kaset?) nie wciąga się w głowice. Tak po prostu zostało nagrane - od tyłu. Potem już dźwięk się normuje, wchodzi Brian ze świetnym riffem, chórki Rogera: "Ah! Ah! Ah! Ah! Ah! Aaaaaaaaaaaaaaaaah!" Wchodzi Freddie z wokalem. Utwór bardzo przebojowy, opowiadający o bitwie. Kolejny utwór The Fairy Feller's Master-Stroke. Co mi się zawsze podobało w tym nagraniu to intro klawesynu. Warto też wspomnieć o chórkach i harmoniach wokalnych. Jest ich tutaj bardzo dużo na tej Czarnej Stronie. Chórki i harmonie składają się głównie z głosów Freddiego i Rogera oraz Briana. Basista John Deacon nigdy specjalnie nie chciał udzielać się wokalnie, twierdził, iż nie ma dobrego wokalu. No, ale wróćmy do płyty. The Fairy Feller's Master-Stroke przechodzi w ponadminutowe Nevermore. Freddie jest tutaj sam z akompaniamentem pianina. Ach, można się w tym utworze zakochać bez pamięci. The March Of The Black Queen - mój osobisty faworyt na tej płycie. Zaczyna się wolno, by potem przyspieszyć i znów zmienić tempo na marszowe. Jest to zdecydowaniew najdłuższy utwór na płycie, a Freddie wzniósł się tutaj chyba na wyżyny swoich możliwości kompozytorskich. Już wtedy wiedział czego chce, o co chodzi w Queen! Czysta epika! No i dochodzimy pomału do końca płyty. Krótkie, swawolne i radosne Funny How Love Is z zanikającym gdzieś głosem Freddiego w towarzystwie gitary Briana. Utwór do złudzenia przypomina jeden z coverów, jaki Freddie nagrał pod pseudonimem Larry Lurrex - I can hear music grupy The Beach Boys. Przynajmniej ja mam takie wrażenie słuchając go. No i finał płyty. I to jaki finał - utwór Seven Seas of Rhye. Zdaje się, że gdzieś go wcześniej słyszeliśmy, prawda? Tak, na pierwszej płycie i to w wersji instrumentalnej, gdyż nie było gotowego całego tekstu. Po wykonaniu utworu w programie Top of the Pops stał się ona pierwszym hitem Queen, docierając do 10. miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Ciekawostką jest, że podobnie jak utwór My Fairy King z albumu Queen, singel opowiada o dziecięcym świecie fantazji Mercury'ego o nazwie Rhye. Wstęp oparty jest o arpeggio wykonywane na fortepianie przez Mercury'ego (na Queen II jest ono grane dwiema rękami, w interwale oktawy, natomiast na Queen oraz w większości wersji koncertowych Mercury grał wstęp tylko jedną ręką). Wersja z Queen II kończy się odśpiewanym przez chórek fragmentem popularnej brytyjskiej piosenki z 1907, "I Do Like to Be Beside the Seaside". Queen, gdy nagrywali ten fragment byli totalnie zalani.

Tak kończy się ta druga płyta zespołu Queen. Tym, którzy szukają tutaj masowych hitów płyta może nie przypaść do gustu. Ci, którzy kochają Queen właśnie w takich wydaniu, czy ogólnie muzykę w takim wydaniu, początków lat 70-tych będzie jak w dechę. Ja osobiście kocham ten album. Kocham tak samo późniejsze  hity, ale to już kwestia sentymentów i koncertów Queen


BARTAS.















środa, 6 marca 2013

Happy Birthday, Mr Gilmour! :)






Czy trzeba przedstawiać tego pana? Hm. Jednym nie, a innym tak. No, to może tym, którzy nie wiedzą i nie znają powiem krótko: DAVID GILMOUR - gitarzysta, wokalista i lider grupy Pink Floyd. Liderem został w ostatnim etapie działalności zespołu. Jak dla mnie jeden z tych, który mnie zainspirował gitarą i inspiruje nadal. Nie wyobrażam sobie brzmienia Pink Floyd bez jego pięknych i porywających solówek. Dziś obchodzi swoje urodziny. 

Z reguły tego bloga założyłem dla siebie i też dla tych maniaków rocka, którzy znają i kochają artystów, o których tutaj bredzę i z przyjemnością czytają te moje brednie. Ale ... nie tylko dla maniaków, ale także dla tych, którzy nie znają, a przez te moje wypociny będą może chcieli poznać. Tak więc pokrótce może przybliżę sylwetkę dzisiejszego Jubilata.

David Gilmour urodził się 6 marca 1946 w Grantchester Meadows, w Cambridge, jako drugie dziecko w zamożnej rodzinie Douglasa Gilmoura, wykładowcy na Uniwersytecie Cambridge oraz nauczycielki Sylvii Gilmour. Bardzo szybko opanował podstawy gry na gitarze, bo już jako trzynastolatek, korzystając z podręcznika i płyty instruktażowej Pete'a Seegera. Pomimo zamożnego stanu w rodzinie, David szybko musiał wyjść na swoje i się usamodzielnić. Jego rodzice wyjechali na stałe do USA, gdy David miał 18 lat. Będąc już sprawnym muzykiem rozpoczął występy w lokalnych pubach z grupami The Newcomers, The Ramblers czy też ze swym własnym, utworzonym w 1964 roku, Joker's Wild, wykonując standardy Beatlesów czy Beach Boysów. 

Pierwszego lidera Pink Floyd syda Barretta, David poznał w czasach szkoły średniej. Już jako sprawny muzyk uczył Barretta gry na gitarze. W czasie studiów w Cambridgeshire College Of Arts And Technology panowie występowali razem. Latem zaś wyjechali do południowej Francji, by grać jako uliczni muzycy, a ich repertuar składał się przede wszystkim z hitów zespołu The Beatles.

Prawdziwy przełom w jego karierze muzycznej nastąpił na przełomie 1967/1968 roku, kiedy to otrzymał propozycję dołączenia do zespołu Pink Floyd. Jak sam mówi po latach: Nie jestem idiotą, więc zgodziłem się. Była to reakcja zespołu na coraz większe problemy psychiczne dotychczasowego lidera i kumpla Davida z czasów szkolnych - Syda Barretta. Początkowo David miał zastępować Syda tylko w czasie koncertów. Wkrótce jednak Barrett opuścił zespół na dobre, a Gilmour zajął jego miejsce.

Tak narodziło się to piękne brzmienie Pink Floyd. Charakterystyczny styl gry Gilmoura był jednym ze źródeł sukcesu Pink Floyd w latach 70, dając mu na pewien czas dominującą pozycję w zespole. Jednakże po sukcesach The Dark Side of the Moon oraz Wish You Were Here na pierwszą pozycję wysunął się Roger Waters. Po albumie The Final Cut Waters zespół opuścił, a zespół się rozpadł na pewien czas.

Gilmour powrócił na pozycję lidera po wznowieniu działalności Pink Floyd już bez udziału Rogera Watersa. Był twórcą praktycznie całego materiału, który znalazł się na wydanej wkrótce płycie A Momentary Lapse of Reason. Warto też wspomnieć, że Rick Wright pojawia się tutaj jako muzyk sesyjny. Pełnoprawnym stał się w trakcie trasy promującej album. Po niezwykle udanym tournée obejmującym połowę globu, grupa wydała płytę The Division Bell (ostatni już album grupy), której współtwórcami byli oprócz Gilmoura także jego żona Polly Samson i Rick Wright (nazwisko Nicka Masona nie pojawiło się przy żadnym z utworów). Udokumentowaniem trasy The Division Bell stało się dwupłytowe wydawnictwo P•U•L•S•E (w 2006 wznowione w postaci DVD). W 2005 roku pojawiła się w oryginalnym składzie David Gilmour, Roger Waters, Richard Wright, Nick Mason) podczas występu na Live 8 – zorganizowanym przez Boba Geldofa, charytatywnym koncercie na rzecz głodujących w Afryce.

Co poza Pink Floyd? David wspierał innych artystów takich jak : Syd Barrett – były kolega z zespołu, Grace Jones, Tom Jones, Elton John, B.B. King, Paul McCartney, John Lennon, Sam Brown, Jools Holland, Bob Dylan, Pete Townshend, zespoły The Who i Supertramp, Levon Helm, Robbie Robertson, Alan Parsons, oraz różnorakie charytatywne supergrupy. 

Warto szczególnie wspomnieć o tym, że odkrył i wypromował talent popularnej w latach osiemdziesiątych wokalistki Kate Bush.

Nagrał również trzy solowe płyty: David Gilmour (1978), About Face (1984) oraz On an Island (2006), z czego ten trzeci został wydany 6 marca 2006, w dniu jego 60. urodziny. Autorem orkiestracji do utworów był polski kompozytor Zbigniew Preisner. W nagraniu wziął udział m.in. Richard Wright – kolega z zespołu Pink Floyd oraz polski pianista Leszek Możdżer. W przepięknym utworze Red Sky At Night Gilmour po raz pierwszy popisuje się grą na saksofonie. Uczył się wraz ze swym synem po okiem nauczyciela.

Między marcem a wrześniem 2006 roku odbyło się tournée promujące płytę, w ramach którego 26 sierpnia artysta wystąpił na terenie Stoczni Gdańskiej w towarzystwie 38-osobowej orkiestry Filharmonii Bałtyckiej pod batutą Zbigniewa Preisnera. W koncercie oprócz zespołu Gilmoura (Richard Wright, Phil Manzanera, Guy Pratt, Dick Parry, Jon Carin, Steve Di Stanislao) gościnnie wziął udział również Leszek Możdżer. Koncert był częścią obchodów 26-lecia powstania Solidarności. Byłem i widziałem :)


BARTAS.



poniedziałek, 25 lutego 2013

Opowieści o Kruku, któremu nie chciało się śpiewać ...








Steven Wilson należy do tych artystów, którzy cokolwiek by nie zrobili czy utwór, czy nowy projekt – zawsze zamienia się w złoto. Należy do osób bardzo zapracowanych. Ma swoim dorobku wiele różnych płyt, projektów, ze szczególnym uwzględnieniem na jego macierzystą formację, czyli zespół Porcupine Tree (w odpowiedzi na pytanie dziennikarzy czy zamierza opuścić Jeżozwierzy, kategorycznie odpowiada: NIE!) czy No-Man, a także produkcje płyt i współpracę im. in z zespołem Opeth. Jakby tego było mało – jeszcze płyty solowe. Już trzy (oficjalnie trzy, nieoficjalnie więcej): Isurgentes z 2008 roku, następnie Grace For Drowning z 2011, a także najnowsza, całkiem świeżutka – The Raven That Refused to Sing. O ile Isurgentes nie przekonała mnie całościowo, o tyle Grace For Drowning powaliła mnie tak na kolana, że przez miesiąc się nie mogłem pozbierać. Powaliła pod każdym względem: konceptualnym,  produkcyjnym, graficznym itd. Z niecierpliwością czekałem na kolejny album Stefcia z myślą jak będzie teraz? Zawiodę się czy nie!

Album powstawał między styczniem, a lipcem 2012 roku. Steven zatrudnił znakomitych muzyków takich jak: Guthrie Govan (gitara), Nick Beggs (bas), Marco Minneman (perkusja), Theo Travis (saksofon, flet), Adam Holzman (instr. klawiszowe). Współpracował z nim też legendarny producent i inżynier Alan Parsons. Na nowym albumie znalazło się sześć utworów. Inspiracją dla Artysty były dawne makabryczne opowieści. Ilustracją okładki zajął się Hajo Mueller.


Oto co mówi o tej płycie sam zainteresowany:

Tu chodzi bardziej o to, co sobie wyobrażasz niż o to, co widzisz. Uwielbiam opowiadania Edgara Allana Poe'ego i Arthura Machena. To takie makabryczne bajki. I są o wiele bardziej nastrojowe i przerażające niż hollywoodzkie horrory. Przeważa w nich czające się gdzieś głęboko poczucie zagrożenia. Dorastałem w latach 70. i niektóre programy przeznaczone dla dzieci były wtedy bardzo mroczne. Mr Benn czy Bagpuss kryły w sobie ogromne pokłady melancholii, żalu i przerażenia. Dzisiaj pewnie nikt by się nie obruszył, że tego typu programy kierowane są do małych dzieci. Po raz pierwszy nagrałem album solowy z solidnym zespołem i być może dzięki temu płyta - choć nadal solowa - okazała się bardziej spójna. A praca z Alanem Parsonsem była ogromnym przeżyciem. Wszyscy moi współpracownicy przewyższają mnie umiejętnościami muzycznymi, więc miło było powierzyć moją muzykę tak utalentowanym ludziom... Kiedy teraz patrzę na tę płytę, widzę solidne dzieło, może najlepsze w moim dotychczasowym dorobku. Zawsze lubię słuchać opinii innych, by móc znaleźć miejsce dla nowego albumu pośród innych moich płyt. Mam nadzieję, że ta znajduje się bardzo blisko szczytu, a może nawet na nim.

Płyta oficjalnie DZIŚ, tj 25 lutego 2013 roku, ma swoją premierę. Jednakże … muszę się przyznać bez bicia, że udało mi się – przynajmniej namiastkę tego – zdobyć już na początku stycznia. Nie tylko za sprawą Trzeciego Programu Polskiego Radia czy też Radia Aspekt, ale też za sprawą dobrych znajomych. Jednakże pomyślałem, że wstrzymam się z recenzją płyty aż do dnia jej wydania.

Buru rum, buru rum! Tak powiada Piotr Kaczkowski, gdy zapowiada nowe utwory. Takim podobnym sygnałem rozpoczyna się najnowsza płyta Steven Wilsona. Utwór Luminol – znany już od ponad roku, można było go posłuchać w Trójce. ŚWIETNE WEJŚCIE w klimat, niesamowita jazda. No i długość utworu - 10 minut i 12 sekund. Spośród sześciu zaprezentowanych na tej płycie utworów połowa to z nich to właśnie "długasy" - ponaddziesięciominutowe pełne rozmachu kompozycje. Najdłuższy jest właśnie Luminol.

Drive Home. Spokojny utwór, senny. Dobry na jesienno-zimowe wieczory. Nie wiedzieć dlaczego, ale  gdy słuchałem go po raz pierwszy miałem wrażenie, że słucham ... Blackfield (to jeden z projektów Stefcia wraz z izraelskim muzykie Avivem Geffenem),a refren chodził mi po głowie non stop. Czy tylko ja odniosłem takie wrażenie jakbym słuchał Blackfield? Ciekawy jestem. Ale też jest w nim coś i z Jeżozwierzy.

The Holy Drinker. Kompozycja rozbudowana do ponad 10 minut, nie jest to najdłuższa kompozycja, ale jednak ... zrobiła na mnie NAJWIĘKSZE WRAŻENIE. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że to mój OSOBISTY FAWORYT! Co się tam dzieje! Stefek, co Ty wyrabiasz? Masakra! Karmazynowa jazda, czyli to, co tygryski lubią najbardziej!

The Pin Drop. Utwór najkrótszy, bo tylko ponadpięciomintowy. Co mnie w nim najbardziej urzekło? Chyba solówka gitarowa i ten specyficzny klimat.

Przedostatni The Watchmaker to po The Holy Drinker mój ulubiony utwór i trzeci z długasów. Zawiera wszystko, co kocham i co jest najpiękniejsze w muzyce progresywnej - duch, liryka, bardzo bogate instrumentarium, tempo, pomysłowość, rozbudowanie. Widać doskonale kto dla Stevena jest największym wzorem muzycznym, jakie zespoły, jakie utwory.

Płytę zamyka utwór tytułowy czyli  The Raven That Refused To Sing. Utrzymany jest w podobnym klimacie spokojnym. Przeważają głównie fortepian, smyczki i piękne zakończenie - symfonia.

Nowy album Stevena Wilsona na pewno jest dziełem wybitnym i spójnym. Jest swoistą kontynuacją swego poprzednika - Grace For Drowning. Może nie jest aż tak powalający jak poprzednik, ale na pewno idzie się w nim zakochać. Jeśli nie za pierwszym to za kolejnymi razami. Mnie przekonał od razu, choć nie powalił tak jak Grace For Drowning. Dużo czytam na różnych grupach fejsbukowych odnośnie Stefka i nowej płyty, utworów na niej i jestem bardzo zdziwiony, że jest tyle marudnych ludzi, którzy twierdzą, że jakoś ostatnio za dużo Stevena w Trójce czy choćby w Radiu Aspekt. Ja się pytam - a dlaczego? To tylko dobrze świadczy, że rock progresywny ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Rodzice przekazali mi Floydów, King Crimson czy Yes i ja także swoim dzieciom to przekaże, ale oprócz tego też Riverside czy właśnie Stefka i jego projekty.

Aha! Już dawno zapisałem w kajeciku "Kruka" jako kandydata na Płytę Ro(c)ku 2013.




BARTAS.






   

środa, 20 lutego 2013

Przyjdź, jaki jesteś...






Zawsze żałowałem, że nie urodziłem się w czasach, gdy grało się muzykę przez DUŻE "M". Zaczynałem ją poznawać dopiero w okolicach 1990, jako czterolatek dzięki Rodzicom i Piotrowi Kaczkowskiemu, za co jestem im ogromnie wdzięczny. Jednakże nie jest do końca tak, że moje pokolenie (rocznik 1986) nie może się NICZYM pochwalić w tej materii. Jako cztero-pięciolatek poznawałem także zespoły rockowe, które wówczas rządziły światem. Były to: Guns 'N Roses, Pearl Jam, Soundgarden czy Nirvana .Nie zapomnę tego do końca życia jak godzinami przesiadywałem na fotelu wpatrzony w MTV jak w święty obrazek, oglądając teledyski. To były czasy, gdy jeszcze grała muzyka. Byłem wielkim fanem Guns 'N Roses. Uwielbiałem wokal Axla, jego ruchy na scenie, no i przecudny utwór i teledysk November Rain. Do Soundgarden mam raczej sentyment. Natomiast jeśli idzie o te dwa obozy muzyki grunge, czyli Pearl Jam i Nirvanę to jednak zawsze wyżej stawiałem Pearl Jam. Uwielbiałem wokal Eddiego Veddera, całe to brzmienie (bardzo dojrzałe już na pierwszej płycie) no i całą płytę debiutancką Ten. Nirvanę bardzo lubiłem, ale ... bez zbytniego szaleństwa. Doceniłem dopiero po śmierci Kurta Cobaina. Tak! Czasem bywa! Mea culpa! Zacząłem zauważać, że jednak coś w tej ich muzyce musi być. Nie jest to jakieś mega ambitne granie, a jednak ... Nevermind przeszła do historii i stoi na półce płytowej obok tych  największych i najdoskonalszych płyt w historii muzyki rozrywkowej, a Kurt znalazł się na liście najlpszych wokalistów wszech czasów. Może właśnie takie było zapotrzebowanie? Nowa muzyka? Przecież rock MUSI EWOLUOWAĆ.

Kurt gdyby żył obchodziłby 46 lat. O nim pewnie można byłoby pracę naukową napisać. Nie jestem jego wielkim fanem, ale myślę, że warto przybliżyć tę postać.

Kurt Cobain urodził się 20 lutego 1967 roku w Aberdeen w USA. Jego ojciec Donald pracował jako mechanik samochodowy, natomiast matka Wendy (z domu Fradenburg), zajmowała się dziećmi. Cobain już od dziecka interesował się muzyką, początkowo słuchał The Beatles i The Monkees, pod koniec lat 70. zainteresował się twórczością takich zespołów jak Kiss, Black Sabbath, Sex Pistols oraz The Clash. W 1985 Kurt Cobain założył Fecal Matter, jednak dużo większą sławę przyniósł mu założony w 1987 roku wraz z Kristem Novoselicem grunge'owy zespół Nirvana

Nirvana zdobyła ogólnoświatową sławę po wydaniu albumu wspomnianego już przeze mnie albumu Nevermind oraz pierwszego singla promującego płytę, Smells Like Teen Spirit oraz stała się jednym z prekursorów podgatunku muzyki rockowej, grunge. Inne grupy pochodzące z Seattle również odegrały dużą rolę na scenie rockowej w latach 80. i 90., Pearl JamSoundgarden. Dzięki działalności tych zespołów grunge i rock alternatywny stały się najczęściej nadawanymi przez stacje radiowe gatunkami muzycznymi na początku lat 90. Wokalista zespołu, Kurt Cobain, zyskał miano "przedstawiciela nowego pokolenia", zaś Nirvana stała się jednym z niewielu zespołów kojarzonych z Generacją X. Wobec medialnego zamieszania Cobain skupił się w pełni na muzyce zespołu, gdyż uważał, iż wizja artystyczna oraz przekaz zespołu zostały źle zinterpretowane przez odbiorców.

Zespół został rozwiązany po śmierci samobójczej Cobaina (chociaż do dziś nie wiadomo czy jego żonka Courtney Love nie maczała w tym swoich paluchów) w 1994, ale popularność Nirvany po tym wydarzeniu jeszcze bardziej wzrosła. Kult. W 2002 wydano nieukończone przez zespół demo You Know You're Right, które okazało się międzynarodowym hitem i uplasowało się na szczytach list przebojów. Do marca 2009 zespół sprzedał ponad 25 milionów albumów w Stanach Zjednoczonych oraz ponad 50 milionów na całym świecie.



BARTAS.






niedziela, 17 lutego 2013

Billie Joe Armstrong kończy 41 lat :)




Różne rzeczy można usłyszeć o tym zespole. Wiem jedno: mają swoje miejsce w historii muzyki obok tych Wielkich. 

Dziś wokalista kapeli Billie Joe Armstrong obchodzi swoje urodziny. Taaaak! Ten pozornie wyglądający chłopiec skończył już ... 41 lat. A im starszy tym muzycznie podnosi poprzeczkę. Mówi sam o sobie: Nie umiem do dziś czytać nut. Znam kilka akordów - to wszystko. Nie zna nut, zna akordy, a na pianinie wymiata tak jakby był absolwentem szkoły muzycznej II stopnia. Ma mocny 2,5 oktawowy głos (dla niektórych przesłodzony i popowy) i mnóstwo inspiracji muzycznych.

Wielu widzi w nim dzieciaka, chłopczyka-emo, zbuntowanego. Ja dostrzegam w nim Artystę. Z płyty na płytę on i jego kapela podnoszą poprzeczkę. To już nie tylko prosta sekcja rytmiczna o punkowym zabarwieniu, ale poszerzone instrumentarium o smyczki, pianino (on sam gra). Biorą przykład z najlepszych - Queen, David Bowie, The Who, Beatlesi ...

Tej kapeli słuchają i młodziaki (niestety to często z nimi kojarzony jest ten zespół - granie dla dzieciaków-emo) oraz dorośli ludzie - miłośnicy klasyki rocka, muzycy czy redaktorzy POWAŻNYCH pism muzycznych jak np Teraz Rock.

Happy Birthday, Billie Joe :)

czwartek, 14 lutego 2013

Najważniejszy Głos Polskiego Radia obchodzi dziś swoje urodziny






NIE MA PRZYPADKÓW. Tak zatytułowałem swojego bloga i to nie bez powodu. Ci, którzy znają to powiedzenie "NIE MA PRZYPADKÓW!" wiedzą o co chodzi. Ci zaś którzy nie wiedzą spieszę z wyjaśnieniem. Otóż autorem tego powiedzenia jest Człowiek, który dla mnie tym, który po Rodzicach ukształtował w pełni mój gust muzyczny. Człowiek Radia, który jak żaden inny prezenter muzyczny, potrafi w piękny sposób przekazać muzykę, ubarwiając ją pięknymi słowami, opowieściami, przygodami. 

PIOTR KACZKOWSKI, bo to o Nim mowa, obchodzi dziś, w ten walentynkowy dzień, swoje urodziny.
Już nawet nie wiem od jak dawna słucham tego Człowieka. Całą wieczność. Nie wyobrażam sobie życia bez Niego! Ba! Trójki bez Jego Głosu. I gdybym dzisiaj nie napisał nic o tym niezwykłym Człowieku popełniłby GRZECH ŚMIERTELNY.

Pan Piotr urodził się w Walentynkowy Wieczór w Krakowie, w roku 1946, jako syn Adama i Wandy Kaczkowskich. Wkrótce jednak przeniósł się do Warszawy, gdzie ukończył szkołę podstawową, muzyczną, liceum, a później studia na kierunku lingwistyka stosowana. 

Jego przygoda z radiem rozpoczęła się w 1962 roku. W tym czasie  związał się z Rozgłośnią Harcerską. Razem z Witoldem Pogranicznym (zmarł 28 października 2008 roku) w audycji Klub Przyjaciół Piosenki  zaprezentował utwór Love Me do zespołu The Beatles

Rok później rozpoczął współpracę (i to już na stałe) z Programem Trzecim Polskiego Radia. Również w audycji Witolda Pogranicznego jako "młody Kazio" (tak nazywa się ludzi, którzy zaczynają pracę w Polskim Radiu, od pomocy przygotowania audycji, nawet od przynoszenia kawy redaktorom pracującym już) w audycji Trzydzieści Minut Rytmu, by chwilę później zaprezentować samodzielnie już piosenki włoskie z cyklu con amore

30 września 1965 roku utworzył w Pierwszym Programie Polskiego Radia audycję Młodzieżowego Studia Rytm, które 1 lutego 1966 roku weszło w składa Popołudnie z Młodością.

Prawdziwy przełom dla Piotra nastąpił 22 września 1968 roku. Wtedy to przejął od Garbiela Meretika prowadzenie audycji MiniMax, czyli Minimum słów - maximum muzyki. Audycja stała się niejako Jego wizytówką i to właśnie na niej uczyły się muzyki kolejne pokolenia (w tym ja). Jak się okazuje Piotr Kaczkowski to nie tylko MiniMax. Ma On na swoim koncie mnóstwo innych przedsięwzięć. Od lata 1970 roku prowadził w sopockim Grand Hotelu pierwszą dyskotekę, którą założył Franciszek Walicki. Wielokrotnie wyjeżdżał poza granice naszego kraju, by odkrywać nowych wykonawców, których płyty przedstawiał w swych audycjach, przede wszystkim w Trójce. Jak wspomniałem już to nie tylko MiniMax, ale także Mój Magnetofon, Kiermasz Płyt, Słuchaj razem z nami, W Tonacji Trójki, Zapraszamy do Trójki, Muzyczna Poczta UKF, Kanon Muzyki Rockowej, no i oczywiście ukochany przeze mnie (nie tylko) MiniMax. Prezentował klasykę i nowości płytowe. Posiada w swej kolekcji niezliczoną ilość płyt różnych gatunków muzycznych, które prezentował na antenie. W latach 70-tych współpracował także z "Jedynką" i z takimi audycjami jak Radiokurier, czy Tylko w niedzielę. Warto też wspomnieć o Wieczorze płytowym

Piotr Kaczkowski tylko raz, w 1972 roku poprowadził telewizyjny program muzyczny. Jest nam znany z tego, że unika fotoreporterów i nie pokazuje w mediach swojego oblicza. Pan Piotr to niezwykle skromny człowiek, który nie lubi gwiazdorstwa i odwracania uwagi od prezentowanej muzyki. Jednakże spotyka się dość regularnie ze słuchaczami na spotkaniach autorskich, a jego zdjęcia pojawiły się w kilku czasopismach.

Ja także znam Jego twarz. Z uwagi na szacunek do Jego Osoby, a przede wszystkim prośbę o nie rozpowszechnianie bez zezwolenia Jego twarzy - zaniecham wrzucania i zastępuję innym obrazkiem :)
  
Rok 1991 to okres reorganizacji programowej Polskiego Radia, Wtedy stało się niemożliwym prezenotwać płyt i kompletnych dyskografii w całości. Piotr Kaczkowski skupił się na prowadzeniu Środowej Tonacji Trójki oraz Sobotniej Zapraszamy do Trójki, a także Trójki Pod Księżycem, która była nadawana z niedzieli na poniedziałek. Audycja początkowo trwała godzinę, jednakże w 23 maja 1994 roku wydłużono ją do dwóch, a 2 stycznia 1995 roku (pamiętam!!), gdy Program Trzeci przeszedł na nadawanie całodobowe - aż do trzech godzin, czyli od północy do 3:00.

Wiosną 1996 roku reaktywował niejako MiniMax pod szyldem Biuro Utworów Znalezionych. Zaangażował się w tym samym czasie w organizacji koncertów oraz promocją zagranicznych artystów. Zainicjował cykl rozmów z muzykami światowej klasy, które zaowocowały trzema tomami wywiadów:

- Przy Mikrofonie
- 42 Rozmowy
- Rozmowy Trzecie



A także płyty muzyczne pod swoim nazwiskiem:

- MiniMax (15 stycznia 1998)

- Jazda Obowiązkowa (7 grudnia 1998)

- MiniMax 2 (31 maja 2000)

- Muzyka Różna i Różniasta (30 października 2000)

- minimax pl (6 grudnia 2003)

- minimax pl 2 (8 listopada 2004)

- minimax pl 3 (5 listopada 2005)

- minimax pl 4 (15 stycznia 2007)

- minimax pl Jarocin 2007 (3 września 2007)

- Trzeszcząca płyta (23 listopada 2007)

- minimax pl 5 (1 czerwca 2008)

- Trzeszcząca płyta 2 (17 listopada 2008)

- Trzeszcząca płyta 3 (19 stycznia 2009)

- Trzeszcząca płyta 4 (26 października 2009)

- Trzeszcząca płyta 5 (26 października 2009)

- Trzeszcząca płyta 6 (marzec 2010)

- Trzeszcząca płyta 7 (16 października 2010)

- Trzeszcząca płyta 8 (8 stycznia 2011)

- minimax pl 6 (14 lutego 2011)

- Trzeszcząca płyta 9 (23 września 2011)

- Trzeszcząca płyta 10 (14 listopada 2011)


W latach 1998-2000 był Dyrektorem Programowym Trzeciego Programu Polskiego Radia. W 2002 roku po spotkaniu i koncercie Rogera Watersa napisał na łamach miesięcznika Tylko Rock (obecni Teraz Rock) felieton. Rozpoczął tym długotrwałą współpracę z tym pismem. Pisze także na łamach miesięcznika Machina (redaktorem naczelnym jest jego młodszy radiowy kolega Piotr Metz) oraz w kwartalniku niemuzycznym Wittchen, w którym opisał koncert Led Zeppelin w 2007 roku. 

Oprócz stałych audycji organizuje wiele koncertów radiowych. Od wielu już lat Kaczkowski przyjaźni się z Tori Amos i fascynuje jej muzyką. 16 grudnia 2001 oraz 9 marca 2005 artystka dała w Studiu Trójki specjalnie dla wybranej rzeszy słuchaczy swój występ. 

Jest też laureatem wielu nagród i wyróżnień. 10 września 2008 r. został uhonorowany nagrodą Mateusza – Nagrodą Muzyczną Programu Trzeciego Polskiego Radia SA zapopularyzację muzyki w niepowtarzalny sposób. Wyróżniony m.in.: Międzynarodowym Złotym Mikrofonem AKG dla Osobowości Radiowej Wszech czasów (1996) oraz Złotym Mikrofonem Polskiego Radia (2003). 

4 listopada 2011 Piotr Kaczkowski za wybitne zasługi dla Polskiego Radia został odznaczony przez Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Order ten odebrał 11 listopada 2012.

Pan Piotr ma córkę Olę, która tez jest prezenterką radiową. Prowadzi w Trójce z soboty na niedzielę, między godziną 00:00, a 2:00 audycję Ciemna Strona Mocy.





Panie Piotrze! Dziękuję za wszystko! 
Dużo sił i dużo zdrowia od Wiernego Słuchacza Bartka.













niedziela, 3 lutego 2013

Nie obrażaj się o moją insynuację ..


       

01. Innuendo
02. I'm Going Slightly Mad
03. Headlong
04. I Can’t Live With You
05. Don’t Try So Hard
06. Ride The Wild Wind
07. All God’s People
08. These Are The Days Of Our Lives
09. Delilah
10. The Hitman
11. Bijou
12. The Show Must Go On

Czwarty dzień lutego jest dla Fanów Queen pewnego rodzaju świętem. Także i dla mnie. Tego dnia roku 1991 zespół wydał album, którego ja osobiście uważam za największe arcydzieło w ich twórczości, a także za największe dzieło w historii muzyki rozrywkowej. Innuendo. O tej płycie mowa. Jest to album, którego umiłowałem bardzo sobie już jako dziecko, zaraz po jego premierze. Mama kupiła mi go na kaseciaku pirackiej firmy „Leo’. Miałem też z nim taki problem, że co jakiś czas musiałem kupować „nową”, bo albo się taśma wciągnęła w magnetofon, albo ktoś usiadł tyłkiem na kasecie i się złamała. Tak czy inaczej – dla mnie płyta absolutnie wyjątkowa, ważniejsza nawet o Ciemnej Strony Księżyca Pink Floydów. 

Dla fanów to płyta święta nie tylko ze względu na jej zawartość, ale także ze względu na okoliczności powstawania. Album powstawał od 1989 roku, gdy Freddie Mercury był już bardzo osłabiony trwającą od wiosny roku 1987 chorobą. Praca nad tą płytą przebiegała w strasznych męczarniach. Jednakże Freddie nie poddawał się i śpiewał. A zaśpiewał najlepiej jak tylko potrafił. Sam gitarzysta Brian May stwierdził, iż : głos Freddiego był tu lepszy, niż kiedykolwiek wcześniej. Tak, podpisuję się pod tym. Ciało osłabione, zmęczone chorobą, jednakże siła walki i moc w głosie o wiele większy.

Przejdźmy może do albumu. 


Utwór otwierający płytę – Innuendo. Wspólne dziecko Freddiego i Rogera (muzyka – Freddie, a tekst – wspólnie, ale w większości Roger) muzycznie inspirowane Kashmirem Led Zeppelin. Na pierwszy rząd rzuca się bardzo wysoki rejestr wokalny Freddiego, nieosiągalny dla innych wokalistów. Łabędzi śpiew po prostu. Charakterystycznym momentem tego utworu jest solo na gitarze klasycznej. Solo to wykonuje niejaki Steve Howie z grupy YES. Do utworu nakręcono ZNAKOMITY teledysk – animowany wideoklip, w którym to członkowie zespołu są przedstawieni w czterech stylach: Freddie - Leonardo Da Vinci;  Brian – styl wiktoriański; John - Picasso; Roger - Jackson Pollock 

W wideoklipie możemy również zobaczyć obrazy z II wojny światowej, mimo iż w pierwszej wersji były to fragmenty w Zatoce Perskiej. Materiały wykorzystane do zmontowania całości pochodzą głównie z wcześniejszych teledysków, takich jak Breakthru, The Miracle, Scandal, I Want It All, The Invisible Man, Friends Will Be Friends, a także z występów Queen. To wszystko z uwagi na pogarszający się stan zdrowia wokalisty. 

Utwór numer dwa, czyli I'm Going Slightly Mad. Napisany został przez Freddiego. Wydawać by się mógł śmieszny, chociażby ze względu na sam tekst oraz teledysk, w którym wokalista wraz z resztą zespołu świruje pawiana i śpiewa, że mu po prostu odbija palma. Co się tak naprawdę za tym kryje? Satyra z własnej choroby i swoiste wyznanie Freddiego jakie zmiany w jego organizmie poczyniła postępująca choroba AIDS. Ze względu na pogarszający się stan zdrowia wokalisty w wideoklipie użyto czarno-białej taśmy. 

Utwór Headlong napisał Brian May na swoją solową płytę Back To The Light. Jednak gdy usłyszał interpretacje Freddiego, niemal natychmiast zdecydował, iż powinien zaśpiewać to wokalista. Warto zwrócić uwagę na teledysk - chory Freddie wariuje jak za dawnych lat. 

I Can’t Live With You to także utwór napisany przez Briana Maya i tak samo jak jego poprzednik, czyli Headlong, miał znaleźć się na jego solowej płycie, ale tak bardzo przypadł do gustu Freddiemu, Rogerowi i Johnowi, że gitarzysta zdecydował się zrealizować ją z Queen. Choć nad ostateczną wersją utworu pracowali wszyscy członkowie, partia perkusji, jaką słyszymy na płycie, została zaprogramowana z użyciem sekwencera przez Maya. Taylor oraz May nie byli do końca zadowoleni z ostatecznej wersji brzmienia utworu i postanowili ją przerobić sześć lat później. Zdaniem recenzentów albumu I Can’t Live With You to najsłabsze ogniwo albumu Innuendo. ALE NIE DLA MNIE!!!! NIE MA SŁABYCH UTWORÓW, a I Can’t Live With You przywołuje piękne wspomnienia, gdy wraz z rodzicami jeździłem po Europie, słuchając Innuendo i patrząc na krajobraz za szybą samochodu.

Utwór numer pięć - Don't Try So Hard. WSPANIAŁA BALLADA, łabędzi śpiew Freddiego, rejestry wokalne nieosiągalne (zrymowało się, hehe) chyba dla nikogo. Napisał ją sam Freddie. Utwór opowiada o tym, że w życiu nie zawsze warto być takim zasadniczym, rygorystycznym, bo przecież. "... tylko głupcy ustalają te zasady, nie staraj się tak bardzo ... " 

Ride The Wild Wind. Utwór napisał Roger. Znowu Roger! Jest to swoista kontynuacja jego "I'm In Love With My Car" z albumu "A Night At The Opera" z roku 1975. W wersji demo śpiewał ją sam autor, jednakże ostatecznie zadecydował, iż ograniczy się do grupowych partii wokalnych, a pałeczkę przekaże Freddiemu. Mimo, iż utwór nie ukazał się na singlu doszedł do .... PIERWSZEGO MIEJSCA na ... LIŚCIE PRZEBOJÓW PROGRAMU TRZECIEGO POLSKIEGO RADIA ;)  Ciekawostka: Wersję demo, gdzie śpiewa Taylor, można usłyszeć na dodatkowym dysku dodanym do zremasterowanej wersji albumu Innuendo z roku 2011. 


Teraz przewracamy album na stronę drugą. Utwór All God's People napisał Freddie Mercury i Mike Moran z myślą o płycie Barcelona. Nosił on wówczas tytuł Africa By Night. Freddie chciał do nagrania zaprosić Briana, by ten wzbogacił utwór swoją solówką. Ostatecznie jednak zaangażowali się w nią wszyscy muzycy Queen i utwór trafił na album Innuendo.

These Are The Days Of Our Lives. Chyba najbardziej poruszający – przynajmniej dla mnie – utwór na całym albumie Queen. Ilekroć słucham to ronię łzę, a gdy oglądam teledysk to … no, nie obejdzie się bez chusteczek higienicznych. W odbiorze publiki to pożegnanie Freddiego z tym światem. Tak naprawdę to autor tekstu Roger Taylor (Rogera słychać bardzo dużo na „Innuendo”: bo i tytułowy wespół z Freddiem i These Are The Days Of Our Lives i sam pomysł nagrania albumu pod takim tytułem to również jego zasługa) napisał to w kontekście dni minionych. Perkusista wspomina szaleńcze lata kariery Queen. Jednakże po śmierci Freddiego, - a co za tym idzie – po wydaniu singla i teledysku (także po śmierci Artysty) utwór nabrał zupełnie innego znaczenia. 

Delilah. Mimo tragicznych okoliczności powstania tego albumu jest też zabawnie. Freddiego do konca nie opuszczało poczucie humoru. Wokalista zawsze lubił koty do tego stopnia, ze zdecydował się napisać utwór o swojej ulubionej kocicy, w która wabiła się właśnie Delilah. Brian przy pomocy efektu talk box imituje swoją gitarą miauczenie kota.

The Hitman. Wbrew powszechnemu przekonaniu główny riff nie pochodzi od Briana, ale właśnie od Freddiego, bowiem to on przyniósł pomysł do studia, ale wtedy utwór oparty był na klawiszowych akordach. Brian jednak wziął tę kompozycje na warsztat. John zajął się przearanżowaniem całości, a potem dopisano kolejne linijki tekstu już wspólnie. 

Bijou. Kolejna piękna ballada. Za tekst i harmonie odpowiedzialny jest Freddie, a Brian gra solo. W nagraniu nie brał udziału John i Roger. Utwór powstał ... w ciągu pół godziny. 


NO I FINAŁ PŁYTY!!! The Show Must Go On. Głównie to dzieło Maya, choć wszystko zaczęło się od sekwencji akordów, nad którą pracowali Deacon i Taylor. Pierwszą zwrotkę napisali wspólnie Brian i Freddie, a kolejne dokończył już sam gitarzysta po konsultacji z wokalistą. Freddie wokalnie wznosi się tutaj ponad wyżyny, zwłaszcza w finale utworu. No, i ten powtarzany motyw: „go on, go on, go on …”. Tu nie ma wątpliwości – FREDDIE ŻEGNA SIĘ Z NAMI, 

Tym utworem kończymy to wielkie dzieło Queen, ostatnie za życia Wielkiego Freddiego Mercury’ego. 


Podczas sesji do Innuendo powstało kilka utworów, które nie znalazły się na albumie, ani na żadnym wydawnictwie, ale można spokojnie znaleźć je na kanale YouTube, są to: Self Made Man, My Secret Fantasy, Robbery. Mówi się też o utworze Assassin, który krąży gdzieś tam po YouTubie, ale nie mamy pewności czy pochodzi od Queen i czy wokal (bardzo dziwny, jakby podpity) faktycznie należy do Freddiego. Jakość jest KOSZMARNA. W katalogu Remastered 2011 Innuendo posiada dodatkowy dysk, na którym można usłyszeć Headlong w pierwotnej wersji (śpiewa Brian), Ride The Wild Wind (Roger), I'm Going Slightly Mad w ciekawej, schizofrenicznej bardzo wersji, gdzie Freddie co chwila powtarza "What A Silly Goose" :) oraz Lost Opportunity - blues Briana, który też nie trafił na płytę. 



Podsumowując: 

Gdy słuchamy tej płyty to zauważamy, że jest na niej swoiste żonglowanie emocjami. Od poważnych i wzniosłych „Innuendo”, Don’t Try So Hard czy The Show Must Go On poprzez wesołe Headlong i przezabawne Delilah. Zupełnie jak na obrazie Grandeville’a umieszczonego na okładce płyty (znów pomysł Rogera). 

Przedstawienie trwa nadal, mimo absencji głównego bohatera. Trwa w znaczeniu nie tego, co teraz wyczyniają Brian z Rogerem, ale … Co tu dużo pisać! Freddie żyje w sercach fanów na całym świecie. 



BARTAS.





niedziela, 27 stycznia 2013

Zapal świeczkę, za tych, których zabrał los...

Jakie to życie nasze jest kruche. Zespół Dżem w swej karierze stracił dwóch wspaniałych muzyków. Najpierw Ryśka Riedla, a później Pawła Bergera. Dziś rocznica śmierci Pawła. Już ósma. Boże mój, jak ten czas szybko leci. Pamiętam jak dziś. Obudziła mnie rano ta smutna wiadomość PAWEŁ BERGER NIE ŻYJE. Zastanawiałem się co się stało? Potem dowiedziałem się, że muzycy mieli wypadek. Jadąc z koncertu, z Rzeszowa na autostradzie A4, w okolicy Jaworzna. Maciek, Zbyszek, Adam i Beno przeżyli, lecz byli ciężko ranni i bardzo długo dochodzili do siebie. Niestety Paweł nie miał tego szczęścia. Nie przeżył. 

Był wspaniałym człowiekiem, niezwykle skromnym. Bogu dziękuję, że miałem okazję z nim chwilę porozmawiać po jednym z koncertów w Poznaniu. Był jednym z założycieli zespołu i ... pierwszym nieoficjalnym wokalistą Dżemu, związany od początku do końca (z małymi przerwami). Wspomagał też innych artystów. W jego grze była siła, a z drugiej strony prostota i tajemniczość. Wspaniały człowiek i wspaniały muzyk.

Piotr Kaczkowski cały czwartkowy nocny MiniMax poświęcił właśnie Pawłowi i muzyce Dżemu. Można posłuchać tutaj.


 
                                            Hej, odszedłeś w słońcu tak nagle
                               Że nawet nikt nie zdążył zamyślić się przez chwilę ...


Spoczywaj w pokoju!


BARTAS.



                                                              
                                                                        

piątek, 25 stycznia 2013

Wojciech Mann kończy 65 lat!!!


Znacie tego Pana? Któż go nie zna? Jedni jako byłego prowadzącego program Szansa Na Sukces (naprawdę dobrego programu, przeglądu talentów, nie jak te dzisiejsze X-Factory i inne sztuczne talent-showy), inni jako redaktora audycji radiowych, przede wszystkim Trójki. 



Wojciech Mann dziś kończy 65 lat. 

Wszystkiego najlepszego, Panie Wojciechu!

czwartek, 24 stycznia 2013

Riverside - Shrine Of New Generation Slaves - recenzja albumu

Jest piątek, 18 dzień stycznia roku 2013. Plany na ten dzień kupić nową płytę Riverside, a o potem spędzić nockę w kinie na 4 filmach Tarantino. Płyta zakupiona, film obejrzany. Bartas wraca zmęczony do domu, ale już nie może się doczekać kiedy włoży płytę do odtwarzacza i posłucha co tym razem zaproponował  warszawski zespół, który w kręgach progresywnego rocka zrobił furorę ... i to na całym świecie.


Od ostatniej płyty minęły cztery lata. Anno Domini High Definition (bo tak nazywała się ostatnia płyta zespołu) wzbudziła we mnie wiele emocji. Była inna. Całkowity odskok od tego, co Riverside zaproponowali na Trylogii. Płyta ostra i drapieżna. REWELACYJNA!!! Potem trasa po świecie, także i w Polsce, w Poznańskim Eskulapie, a wcześniej jeszcze spotkanie z zespołem w Empiku - PEŁEN CZAD!

Co dalej? Czekałem, czekałem i czekałem. Tak, na następną płytę. Jaka ona będzie? W którą stronę pójdzie zespół? Pierwszą odsłoną nowej płyty był zaprezentowany kilka miesięcy wcześniej singiel Celebrity  Touch. Jaka była moja reakcja? Hm, utwór ciekawy, ale to nie jest Riverside. To bardziej Deep Purple. Czyżby w tę stronę zmierzała ich muzyka? Obawiałem się czy nie pójdą na łatwiznę, pomimo faktu, że bardzo lubię zespół Deep Purple. Jednakże ... Riverside i Deep Purple to dwie różne bajki.

No, dobrze. Odespałem dzionek po nocce w kinie, wstałem, ogarnąłem się i ... włączyłem płytę. Pierwsze dźwięki utworu otwierającego New Generation Slave. Uff, jest dobrze! Ostro, rockowo, progresywnie. Bardzo dobre wejście. No, i tekst, który niejako zapowiada o czym będzie ten album. Mimo, iż nie jest koncepcyjny, ale utwory tematycznie są ze sobą powiązane - uzależnienie od sławy, komunikacji itd. Kolejny utwór The Depth Of Self-Delusion. Absolutna perełka. Na tym nowym wydawnictwie Duda postanowił wybrać formułę ... piosenki. Tak, piosenki, której słowa i melodia zostają w głowie na dłużej. Takich momentów mamy kilka na tej płycie. Trzeci utwór to singlowy, wspomniany już utwór Celebrity Touch. Robi bardzo mylne wrażenie. Czwarty We Got Used To Us. Kolejny dowód na to, że panowie potrafią pisać i ambitnie i ... bardzo melodyjnie. Po pierwszym przesłuchaniu płyty ten utwór najbardziej zapadł mi w pamięć. Na Deprived jest jeszcze spokojnie, lirycznie i nastrojowo, na Feel Like Falling słychać echa wczesnego hard rocka. Prawdziwa JAZDA OBOWIĄZKOWA jest pod koniec płyty - Escalator Shrine - to prawdziwa gratka dla fanów i miłośników grupy Yes i Pink Floyd. Zdecydowanie najlepszy moment krążka. Płytę zamyka akustyczny utwór Coda. Tak, jest jeszcze nadzieja na lepsze życie - RODZINA.

Album absolutnie urzekł mnie od pierwszego przesłuchania. Po hałaśliwym, lecz świetnym Anno Domini High Definition znowu jest spokój po burzy. Jednakże problem całkowitego zagubienia się człowieka w świecie materii pozostaje i nie można przestać o nim mówić.


BARTAS.