piątek, 8 marca 2013

Nic nie jest białym lub czarnym...






Ósmy dzień marca to przede wszystkim Dzień Kobiet, ale dla fanów zespołu Queen to także święto, bowiem 8 marca 1974 roku ukazał się na rynku muzycznym album, który zapisał się w dyskografii Królowej jako Arcydzieło ... niedoceniane. Pierwsza płyta (bardzo dobra z resztą ze świetnym "otwieraczem" - "Keep Yourself Alive" pięciokrotnie odrzuconym przez stacje radiowe) została odebrana przeciętnie. Druga natomiast lepiej, ale wciąż nie był to dla zespołu skutek zadowalający. Jak dla mnie płyta bardzo istotna, zajmująca wysokie trzecie miejsce po ukochanej Innuendo i bardzo wysoko cenionej Nocy w Operze. Składa się ona z 11 utworów i podziału na Stronę Białą oraz Stronę Czarną (zamiast A i B). Odpowiadały im zdjęcia muzyków zespołu umieszczone na okładce (ubranych całkowicie na czarno lub na biało).

Najpierw strona Biała. Warto na samym początku wspomnieć, że cała ta strona z wyjątkiem jednej piosenki napisana jest przez gitarzystę Briana Maya.

Płytę otwiera ponad minutowy utwór instrumentalny pt Procession. Niesamowite intro w wykonaniu Briana Maya. Przypomina uroczystość kościelną lub obchody jubileuszowe Królowej. Po czym przechodzi w utwór Father To Son również napisany przez Briana, jednakże z niezwykłą lekkością śpiewany przez Freddiego. Takich utworów nie powstydziłby się nawet w tamtych czasach zespół King Crimson. Z początku spokojny, później zmieniający się w rockowy pazur, jednakże w umiarkowanym tempie. Najpiękniejszy ze strony białej White Queen (As It Began). Zamknijcie oczy, posłuchajcie gitary akustycznej na samym początku i wokalu Freddiego - słychać jak bardzo wczuwa się w tekst utworu. Someday, One Day debiut wokalny Briana w Queen. Na pierwszej płycie nie słyszeliśmy go w roli wokalisty to słyszymy na drugiej. Widać, że rozwijał się wokalnie, bo jego głos jest jakby troszkę niepewny, drżący. Utwór ciekawy. Płytę czarną kończymy już tym razem nie utworem Briana, a ... Rogera Taylora. Looser In The End. Nie tylko utwór napisał, ale też zaśpiewał. Jednakże w przeciwieństwie do kolegi Briana to nie jego debiut wokalny. Perkusista już na pierwszej płycie zaskoczył, bardzo szybkim, chwytliwym rock'n'rollowym numerem zatytułowanym Modern Times Rock'n'Roll.  Looser In The End to kompozycja równie udana w jego wykonaniu. Warto zwrócić uwagę na wejście perkusji w tym utworze. Roger wypracował sobie już wtedy bardzo ciekawy styl. Świetne nastrojone bębny, werbel. Tym utworem własnie kończymy tzw Białą Stronę Płyty

Zatem przewracamy na Czarną Stronę. Tutaj dominuje już tylko Freddie Mercury, który z utworu na utwór coraz bardziej zaskakuje świetnymi pomysłami. Pomimo, iż to strona czarna to muzycznie absolutnie nie wywołuje żadnego ciemnego, złego i mrocznego charakteru. Zaczyna się utworem Ogre Battle. Jeśli ktoś po raz pierwszy słucha utworu niech się nie przerazi początkiem - ani płyta się w odtwarzaczu nie zacina, ani też taśma kasety magnetofonowej (a używa ktoś jeszcze kaset?) nie wciąga się w głowice. Tak po prostu zostało nagrane - od tyłu. Potem już dźwięk się normuje, wchodzi Brian ze świetnym riffem, chórki Rogera: "Ah! Ah! Ah! Ah! Ah! Aaaaaaaaaaaaaaaaah!" Wchodzi Freddie z wokalem. Utwór bardzo przebojowy, opowiadający o bitwie. Kolejny utwór The Fairy Feller's Master-Stroke. Co mi się zawsze podobało w tym nagraniu to intro klawesynu. Warto też wspomnieć o chórkach i harmoniach wokalnych. Jest ich tutaj bardzo dużo na tej Czarnej Stronie. Chórki i harmonie składają się głównie z głosów Freddiego i Rogera oraz Briana. Basista John Deacon nigdy specjalnie nie chciał udzielać się wokalnie, twierdził, iż nie ma dobrego wokalu. No, ale wróćmy do płyty. The Fairy Feller's Master-Stroke przechodzi w ponadminutowe Nevermore. Freddie jest tutaj sam z akompaniamentem pianina. Ach, można się w tym utworze zakochać bez pamięci. The March Of The Black Queen - mój osobisty faworyt na tej płycie. Zaczyna się wolno, by potem przyspieszyć i znów zmienić tempo na marszowe. Jest to zdecydowaniew najdłuższy utwór na płycie, a Freddie wzniósł się tutaj chyba na wyżyny swoich możliwości kompozytorskich. Już wtedy wiedział czego chce, o co chodzi w Queen! Czysta epika! No i dochodzimy pomału do końca płyty. Krótkie, swawolne i radosne Funny How Love Is z zanikającym gdzieś głosem Freddiego w towarzystwie gitary Briana. Utwór do złudzenia przypomina jeden z coverów, jaki Freddie nagrał pod pseudonimem Larry Lurrex - I can hear music grupy The Beach Boys. Przynajmniej ja mam takie wrażenie słuchając go. No i finał płyty. I to jaki finał - utwór Seven Seas of Rhye. Zdaje się, że gdzieś go wcześniej słyszeliśmy, prawda? Tak, na pierwszej płycie i to w wersji instrumentalnej, gdyż nie było gotowego całego tekstu. Po wykonaniu utworu w programie Top of the Pops stał się ona pierwszym hitem Queen, docierając do 10. miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Ciekawostką jest, że podobnie jak utwór My Fairy King z albumu Queen, singel opowiada o dziecięcym świecie fantazji Mercury'ego o nazwie Rhye. Wstęp oparty jest o arpeggio wykonywane na fortepianie przez Mercury'ego (na Queen II jest ono grane dwiema rękami, w interwale oktawy, natomiast na Queen oraz w większości wersji koncertowych Mercury grał wstęp tylko jedną ręką). Wersja z Queen II kończy się odśpiewanym przez chórek fragmentem popularnej brytyjskiej piosenki z 1907, "I Do Like to Be Beside the Seaside". Queen, gdy nagrywali ten fragment byli totalnie zalani.

Tak kończy się ta druga płyta zespołu Queen. Tym, którzy szukają tutaj masowych hitów płyta może nie przypaść do gustu. Ci, którzy kochają Queen właśnie w takich wydaniu, czy ogólnie muzykę w takim wydaniu, początków lat 70-tych będzie jak w dechę. Ja osobiście kocham ten album. Kocham tak samo późniejsze  hity, ale to już kwestia sentymentów i koncertów Queen


BARTAS.















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz