Steven Wilson należy do tych
artystów, którzy cokolwiek by nie zrobili czy utwór, czy nowy projekt – zawsze zamienia
się w złoto. Należy do osób bardzo zapracowanych. Ma swoim dorobku wiele
różnych płyt, projektów, ze szczególnym uwzględnieniem na jego macierzystą
formację, czyli zespół Porcupine Tree (w odpowiedzi na pytanie dziennikarzy czy
zamierza opuścić Jeżozwierzy, kategorycznie odpowiada: NIE!) czy No-Man, a
także produkcje płyt i współpracę im. in z zespołem Opeth. Jakby tego było mało
– jeszcze płyty solowe. Już trzy (oficjalnie trzy, nieoficjalnie więcej):
Isurgentes z 2008 roku, następnie Grace For Drowning z 2011, a także najnowsza,
całkiem świeżutka – The Raven That Refused to Sing. O ile Isurgentes nie
przekonała mnie całościowo, o tyle Grace For Drowning powaliła mnie tak na
kolana, że przez miesiąc się nie mogłem pozbierać. Powaliła pod każdym
względem: konceptualnym, produkcyjnym,
graficznym itd. Z niecierpliwością czekałem na kolejny album Stefcia z myślą
jak będzie teraz? Zawiodę się czy nie!
Album powstawał między styczniem, a lipcem 2012 roku. Steven
zatrudnił znakomitych muzyków takich jak: Guthrie Govan (gitara), Nick Beggs
(bas), Marco Minneman (perkusja), Theo Travis (saksofon, flet), Adam Holzman
(instr. klawiszowe). Współpracował z nim też legendarny producent i inżynier
Alan Parsons. Na nowym albumie znalazło się sześć utworów. Inspiracją dla
Artysty były dawne makabryczne opowieści. Ilustracją okładki zajął się Hajo
Mueller.
Oto co mówi o tej płycie sam zainteresowany:
Tu chodzi bardziej o
to, co sobie wyobrażasz niż o to, co widzisz. Uwielbiam opowiadania Edgara
Allana Poe'ego i Arthura Machena. To takie makabryczne bajki. I są o wiele
bardziej nastrojowe i przerażające niż hollywoodzkie horrory. Przeważa w nich
czające się gdzieś głęboko poczucie zagrożenia. Dorastałem w latach 70. i
niektóre programy przeznaczone dla dzieci były wtedy bardzo mroczne. Mr Benn czy
Bagpuss kryły w sobie ogromne pokłady melancholii, żalu i przerażenia. Dzisiaj
pewnie nikt by się nie obruszył, że tego typu programy kierowane są do małych
dzieci. Po raz pierwszy nagrałem album solowy z solidnym zespołem i być może
dzięki temu płyta - choć nadal solowa - okazała się bardziej spójna. A praca z
Alanem Parsonsem była ogromnym przeżyciem. Wszyscy moi współpracownicy
przewyższają mnie umiejętnościami muzycznymi, więc miło było powierzyć moją
muzykę tak utalentowanym ludziom... Kiedy teraz patrzę na tę płytę, widzę
solidne dzieło, może najlepsze w moim dotychczasowym dorobku. Zawsze lubię
słuchać opinii innych, by móc znaleźć miejsce dla nowego albumu pośród innych
moich płyt. Mam nadzieję, że ta znajduje się bardzo blisko szczytu, a może nawet
na nim.
Płyta oficjalnie DZIŚ, tj 25
lutego 2013 roku, ma swoją premierę. Jednakże … muszę się przyznać bez bicia,
że udało mi się – przynajmniej namiastkę tego – zdobyć już na początku
stycznia. Nie tylko za sprawą Trzeciego Programu Polskiego Radia czy też Radia
Aspekt, ale też za sprawą dobrych znajomych. Jednakże pomyślałem, że wstrzymam
się z recenzją płyty aż do dnia jej wydania.
Buru rum, buru rum! Tak powiada Piotr Kaczkowski, gdy zapowiada
nowe utwory. Takim podobnym sygnałem rozpoczyna się najnowsza płyta Steven
Wilsona. Utwór Luminol – znany już od ponad roku, można było go posłuchać w
Trójce. ŚWIETNE WEJŚCIE w klimat, niesamowita jazda. No i długość utworu - 10 minut i 12 sekund. Spośród sześciu zaprezentowanych na tej płycie utworów połowa to z nich to właśnie "długasy" - ponaddziesięciominutowe pełne rozmachu kompozycje. Najdłuższy jest właśnie Luminol.
The Holy Drinker. Kompozycja rozbudowana do ponad 10 minut, nie jest to najdłuższa kompozycja, ale jednak ... zrobiła na mnie NAJWIĘKSZE WRAŻENIE. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że to mój OSOBISTY FAWORYT! Co się tam dzieje! Stefek, co Ty wyrabiasz? Masakra! Karmazynowa jazda, czyli to, co tygryski lubią najbardziej!
The Pin Drop. Utwór najkrótszy, bo tylko ponadpięciomintowy. Co mnie w nim najbardziej urzekło? Chyba solówka gitarowa i ten specyficzny klimat.
Przedostatni The Watchmaker to po The Holy Drinker mój ulubiony utwór i trzeci z długasów. Zawiera wszystko, co kocham i co jest najpiękniejsze w muzyce progresywnej - duch, liryka, bardzo bogate instrumentarium, tempo, pomysłowość, rozbudowanie. Widać doskonale kto dla Stevena jest największym wzorem muzycznym, jakie zespoły, jakie utwory.
Płytę zamyka utwór tytułowy czyli The Raven That Refused To Sing. Utrzymany jest w podobnym klimacie spokojnym. Przeważają głównie fortepian, smyczki i piękne zakończenie - symfonia.
Nowy album Stevena Wilsona na pewno jest dziełem wybitnym i spójnym. Jest swoistą kontynuacją swego poprzednika - Grace For Drowning. Może nie jest aż tak powalający jak poprzednik, ale na pewno idzie się w nim zakochać. Jeśli nie za pierwszym to za kolejnymi razami. Mnie przekonał od razu, choć nie powalił tak jak Grace For Drowning. Dużo czytam na różnych grupach fejsbukowych odnośnie Stefka i nowej płyty, utworów na niej i jestem bardzo zdziwiony, że jest tyle marudnych ludzi, którzy twierdzą, że jakoś ostatnio za dużo Stevena w Trójce czy choćby w Radiu Aspekt. Ja się pytam - a dlaczego? To tylko dobrze świadczy, że rock progresywny ma się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Rodzice przekazali mi Floydów, King Crimson czy Yes i ja także swoim dzieciom to przekaże, ale oprócz tego też Riverside czy właśnie Stefka i jego projekty.
Aha! Już dawno zapisałem w kajeciku "Kruka" jako kandydata na Płytę Ro(c)ku 2013.
BARTAS.