wtorek, 7 maja 2013

Quo Vadis, Głęboka Purpuro?



Lista utworów: 

1. A Simple Song 
2. Weirdistan 
3. Out of Hand 
4. Hell to Pay 
5. Body Line 
6. Above and Beyond 
7. Blood from a Stone 
8. Uncommon Man 
9. Après Vous 
10. All the Time in the World 
11. Vincent Price 
12. It'll Be Me (bonus track)






Jest czwartek 26 kwietnia 2013 ok. godziny 15:30. Przyjeżdża pod mój dom listonosz z paczką wysyłkową, a w tej paczce – zamówiona kilka tygodni wcześniej najnowsza płyta zespołu Deep Purple zatytułowana Now What?. Płyta na którą czekałem (nie tylko ja) 8 lat. Zbyt długo. Tym bardziej, że poprzednia płyta Rapture Of The Deep nie powaliła mnie na kolana. To już Bananas o wiele bardziej ciekawy, pomimo odejścia z zespołu jeszcze wtedy żyjącego Jona Lorda, i zastąpienia przez niego Dona Airaya. O tym za chwilę.

Ten sam dzień godzina wieczorna. Odpakowuję płytę, wkładam do odtwarzacza. Ręce mi troszkę drżą. Mam pewne obawy jak to wszystko im wyszło. Nakładam słuchawki i …. słucham. Pierwszy utwór A Simple Song. Gillan zaczyna śpiewać: Time it does not matter…Ja już czuję, że to będzie piękna płyta. Oj, lubię takie początki: spokojne i liryczne zaśpiewy które potem przechodzą w mocne uderzenie. Mamy tu wszystko, co jest najdoskonalszą stroną Deep Purple, czyli mocna gitara, silny, śpiew, znakomita, zabójcza wręcz sekcja rytmiczna i hałaśliwe organy Hammonda, co jak się potem okaże domeną płyty. Trzeba przyznać, że Don Airey się bardzo wyrobił w swej grze. Nie jest Jonem Lordem, ale sobą. Kurczę! Jest dobrze! Jedziemy dalej! Utwór numer dwa to Weirdistan przenosi nas w lata 70, dominuje tutaj odjechana partia organów Airaya! No, naprawdę szacun, Don! 

Jak się potem okaże im dalej w las tym coraz lepiej, czego przykładem jest utwór numer trzy zatytułowany Out Of Hand z charakterystycznym, orientalnym riffem, bardzo ciekawą wstawką klawiszową (znowu klawisze!), która do złudzenia przypomina intro do…The Show Must Go On mojej ukochanej grupy Queen (nawet sobie nie wyobrażacie jak mi się morda śmiała, gdy pierwszy raz słuchałem wstępu do tego utworu) i znakomitym, bardzo przebojowym śpiewem Iana Gillana. Dalej mamy Hell To Pay – gdy usłyszałem go po raz pierwszy na dwa miesiące przed premierą stwierdziłem, że to klasyczny i dobry utwór Deep Purple. Teraz twierdzę, ze to REWELACJA i genialne zaśpiewy wszystkich członków zespołu. Chcecie się troszkę pobujać? A proszę bardzo! Przy Body Line można śmiało to robić. Above And Beyond (utwór numer sześć) oraz Uncommon Man (osiem) przenosi nas w rejony … rocka progresywnego spod znaku choćby Emmerson Lake And Palmer, ale nie tylko, bowiem Uncommon Man ma w sobie coś z … Bijou grupy Queen (ach, ten Queen'owy fanatyzm), a mianowicie solówka Morse’a. Prześliczna z resztą. 

To nie koniec niespodzianek – Blood from a Stone to ukłon w stronę zespołu The Doors i utworu Riders On The Storm. Niby to jazz, niby blues, ale … coś fantastycznego! No, nie mogę! Dawno nie słyszałem tak zróżnicowanego i tak znakomitego materiału Purpurowych. Apres Vous to ciekawa improwizacja muzyków Deep Purple. No i teraz mamy przedostatni utwór, za który bym tych znakomitych muzyków gołymi łapami udusił – All The Time In The Word. Balladka, którą także usłyszałem wraz Hell To Pay na dwa miesiące przed premierą płyty. Niby się zapętla i wpada w ucho, ale … kurde! CO TO JEST? Psuje cały klimat płyty i to nie tylko moje zdanie, ale także i Mistrza Kaczkowskiego (już od lutego zna album na pamięć!) i wielu innych. Dochodzimy do finału płyty - Vincent Price. Przy pierwszym odsłuchu albumu był to mój faworyt i od razu nasunęła mi się myśl, że ś.p. Tomasz Beksiński byłby bardzo zadowolony tematyką i klimatem utworu – HORRORY I WAMPIRY to przeciek był jego konik. Jak dla mnie największe zaskoczenie. 

Tym utworem kończymy płytę. Na wydaniach poszerzonych jest także bonus – It’ll be Me, czyli stary rock’n’rollowy numer śpiewany kiedyś między innymi przez Cliffa Richarda i The Shadows czy parę lat temu przez Toma Jonesa. Fajnie się słucha tego w wykonaniu Purpurowych, ale czy wnosi wiele do albumu?. Raczej nie.






Album brzmi wyjątkowo świeżo, ale też i klasycznie, i pomysłowo, współcześnie i fantastycznie. Kiedy dzieliłem się z tymi jakże pozytywnymi wrażeniami o płycie z moimi znajomymi, ci kręcili troszkę noskami, że płyta dobra, ale za bardzo trąci myszką. Ok. Są i będą osoby, którym się ta płyta nie spodoba, bo wolą „czasy lordowskie” i klasyki spod znaku In Rock czy Machine Head. To są klasyki, owszem, już nimi pozostaną i wielki szacun. Jednakże muzycy nie mogą stać w miejscu, ale iść do przodu. Moim zdaniem obrali bardzo dobrą i ciekawą drogę. Bardzo zróżnicowany materiał, a przy tym wszystkim pozostają sobą. I to jest w nich najpiękniejsze – siła, moc i potęga! Nie ma już Lorda, ale jest Airey. No, właśnie! Często go tutaj przytaczałem, bowiem zachwycił mnie bardzo. Zauważcie, że na żadnej z dwóch poprzednich płyt (Bananas i Rapture Of The Deep) nie czarował taką mnogością brzmień i harmonii. Pokazał, że potrafi odpowiedni użyć swych klawiszy. Z resztą – Airey to też już jest marka muzyczna. Może nie taka jak Lord, ale zasługuje na ogromny szacunek. A Jon Lord? Na zawsze pozostanie w naszych sercach. Co ciekawe album, którego gorąco polecam, jest w całości dedykowany zmarłemu rok temu muzykowi.





BARTAS.